Niewidzialna ręka odpala
zapalniczkę, która daje mały płomień. Obok niej znajdują się sztuczne ognie.
Podpala je. Mija krótka chwila. Fajerwerki zaczynają wystrzeliwać w górę.
Wielki huk. Swoim blaskiem oświetlają niebo spowite czarnym mrokiem, tworząc różne
kształty, uśmiechające się do wszystkich. Strzelają jeden po drugim, tworząc
piękną aurę. Każdy stoi w miejscu i podziwia, zachwycając się widokiem
cudownych, migoczących kolorów. Sztuczny ogień zaczyna powoli opadać jak liście
palmy. Wszystko gaśnie. To sprawia, że niebo znów staje się czarne. Pojawia się
ciemność. Już nic nie widać. Nastaje mrok. Już nic nie oświetla czerni, która
jest wokół. Już nic nie ma.
I właśnie taka jest miłość.
Miłość, która powoli wygasa. Miłość, która trwa tylko przez moment. Wielkie
nadzieje, plany. Wizja szczęścia. Oczekiwania. Na pozór wydaje się piękne. Coś
co wydaje się, że będzie trwać wiecznie, nagle się kończy w spotkaniu z okrutną
rzeczywistością.
Muszę przyznać, że porównanie miłości do fajerwerków jest czymś nowym.
OdpowiedzUsuńMnie zastanawia płomień - sam w sobie, bez dodatkowych "efektów". Idąc tropem Twojego porównania to właśnie on jest najważniejszy. Bez płomienia nie byłoby fajerwerków, więc wystarczy, że podtrzyma się ogień, który może wzbudzić potem nowe efekty:)
Jeśli masz ochotę na poczytanie dramatu, zapraszam: https://niestracilamnadziei.blogspot.com/
Tak, to właśnie płomień podtrzymuje wszystko. Bez niego nic nie ma znaczenia.
Usuń